poniedziałek, 3 czerwca 2013

Głośna cisza

    Moskwa nocą wygląda równie pięknie jak za dnia. Latarnie oświetlają ulice i ludzi. To miasto nigdy nie śpi, podobnie jak wiele innych na świecie. Ma jednak swój urok, taki, którego nie posiadają te inne metropolie, takie jak na przykład Wielkie Jabłko czy Los Angeles. Amerykańskie giganty zawsze wydają się ludziom przesadzone. 
Już na pierwszy rzut oka widać, że Moskwa jest mieszaniną wszystkiego. Milionerzy chodzą tymi samymi ulicami, co skrajnie ubodzy, alkoholicy rozmawiają z abstynentami, ludzie chcący pokoju na świecie zauważają cień szpiega czy członka mafii. Ateista pracuje razem z wyznawcą islamu, hindus sprzedaje jedzenie chrześcijaninowi, a żyd mieszka obok buddysty. Ludzie biali, żółci, czarnoskórzy, plastikowe królewny i osoby otyłe - wszystko się tutaj ze sobą miesza, tworząc mozaikę kultur, a przede wszystkim poglądów. Właśnie, dlatego w Moskwie tak łatwo się ukryć bądź pozostać anonimowym. Właśnie tutaj, gdzie gwar rozmów nigdy nie cichnie i światła nigdy nie gasną.
Różnice widać również w budynkach: obok łagodnych, czasami niemalże cukierkowych cerkwi czy pałacyków stoją stare rudery, nadające się jedynie na spalenie, strawione przez czas, pogodę, ale także i ludzi, a przede wszystkim ich, najczęściej złe, zamiary.
Młody mężczyzna idzie ulicami Moskwy. Nie obchodzi go nic, prócz celu, do którego zmierza. Cały świat mógłby umrzeć, byleby tylko dotarł tam, gdzie chce. Wiatr zaczyna wiać, a ten człowiek otula się kurtką i przeklina w myślach. Patrzy w niebo i widzi nadciągające chmury. Po chwili słyszy grzmot.
-Cudownie – warczy i przyspiesza kroku.
   Wiatr zaczyna wiać coraz szybciej, do uszu ludzi przebywających w Moskwie dociera kolejny dźwięk grzmotu. Nagle zaczyna padać deszcz, początkowo jakby niechętnie, krople powoli zaczynają opuszczać chmury, by uderzyć o ziemię. Pięć minut później, jakby śmielej, uderzają o ziemię coraz szybciej, jest ich coraz więcej, co jeszcze bardziej potęguje uczucie wszechobecnego chłodu. Tak, burza rozpoczyna swój koncert. Błysk, światła, na scenie pojawiają się aktorzy, krople wody, przyniesione przez wiatr, one tańczą, niektóre łagodnie, a inne niebezpiecznie, unoszą się w powietrzu tworząc ciekawy występ taneczny. Tańczą w takt muzyki tworzonej przez głośne grzmoty, ale także łagodne szeleszczenie liści, tak trudne do zauważenia w tym hałasie.
-Gorzej być nie może – mówi gniewnym tonem młody mężczyzna. Jego buty są całkowicie przemoczone, spodnie spotyka ten sam los, co obuwie. Na szczęście, jeszcze tylko jakieś pięć minut drogi, pociesza się w myślach. Mimo, że idzie ulicami Moskwy w nocy, czuje, że chmury burzowe zaczynają ustępować naturalnej ciemności związanej z brakiem gwiazdy oświetlającej nasza planetę. Na twarzy przybłąkuje się mały uśmieszek, który powoduje, że jego oblicze nieco łagodnieje, a w brązowych oczach zaczynają błyskać te wesołe iskierki, dawno niewidziane przez.. Nikogo? Tak, bowiem ten człowiek kocha żyć w hałasie, zakładać maski i nigdy nie daje się poznać.
Po paru chwilach już widzi cel swojej nocnej przechadzki – dawno opuszczoną rezydencję na przedmieściach Moskwy. Ściąga kaptur z głowy, ukazując dość krótko przystrzyżone, brązowe włosy.      Wraz z pokazaniem twarzy, znów ubiera maskę chłodnego, bezwzględnego człowieka. Podchodzi do drzwi, ale nie puka, czy dzwoni, lecz wyciąga z kieszeni magnetyczną kartę i wsuwa w otwór wywiercony w ścianie budynku. Sekundę później dioda zapala się, świecąc na zielono, a drzwi się otwierają.
-Rafael, spóźniłeś się – mówi po rosyjsku oskarżycielskim tonem mężczyzna około czterdziestki, siedzący przy stole, zastawionym słonymi przekąskami i dwoma butelkami czerwonego wina.
-Przepraszam – odpowiada pokornie Rafael w tym samym, choć tak mu obcym języku– to już się nigdy nie powtórzy.
-Tak, ja też tak uważam, ponieważ jeszcze jedne spóźnienie, a jego konsekwencje mogłyby być… powiem szczerze, niezbyt miłe.
-Panie Smirnow, Samochód mi się zepsuł. Byłbym wcześniej, ale..
-Nie będę słuchać twoich tłumaczeń, chłopcze – ucina ostrym tonem Smirnow – Nie przyszedłeś tutaj jedynie w celu napicia się wina, ale to też uczynimy. Walerio, podejdź tutaj!
   Na wołanie Miszy Smirnowa natychmiast odpowiada młoda Rosjanka. Gdy tylko ta staje w świetle starego żyrandola, Rafael czuje, że atmosfera nieco gęstnieje – otóż ma przed oczami jedną z najpiękniejszych kobiet na świecie: ciemne oczy idące w parze z takim spojrzeniem, przywołują mu na myśl rozgrzane węgle, w otoczce z długich, czarnych rzęs. Młoda kobieta usta ma pełne, pociągnięte czerwoną szminką. Długie, ciemne włosy spływają po plecach, upodabniając ją do anioła z czarnymi skrzydłami. Niewątpliwie, kolejnym jej atutem jest szczupła, ale kobieca sylwetka, odziana w czerwoną sukienkę. Długie nogi zostały podkreślone przez czarne szpilki. Tak, zdecydowanie, ta kobieta ma w sobie to coś, myśli Rafael, ostentacyjnie gapiąc się na postać podobną do rzymskiej bogini Wenus. Jego marzenia odnośnie owej kobiety prysły jak bańka mydlana, gdy, pochodząc do stolika, złożyła na ustach Smirnowa długi pocałunek.
-Walerijo, to jest Rafael. – przedstawia oniemiałemu mężczyźnie piękność
-Witam panią serdecznie – gość szybko wstaje ze stołka, bierze dłoń Waleriji i, schylając się, muska ja ustami. – U nas, w Polsce, mamy taki zwyczaj, że tak obchodzimy się jedynie z najpiękniejszymi damami
-Polacy są dziwni, nigdy ich nie lubiłam. No cóż, będę musiała ciebie przeboleć. – mówi nieco oschle Walerija – Nalać wam wina?
-Tak, kochana, poproszę. Możesz nas później zostawić? – mówi Misza
-Oczywiście – odpowiada młoda kobieta, nalewa wina do kieliszków, po czym oddala się do innego pokoju. Rafael patrzy się na jej długie nogi, ale z rozmarzenia wyrywa go pełen jadu wzrok Rosjanina.
-Wiem, że ona jest atrakcyjna, ale należy jedynie do mnie. – mówi ze stoickim spokojem, podnosząc kieliszek do ust
-Od kiedy człowiek może należeć jedynie do kogoś? Nie jest to czasem wolna istota? – pyta Polak, lecz nie patrzy w oczy starszego towarzysza
-Rafaelu, głupi, naiwny, dzieciaku: ja mogę wszystko, dlatego ona może należeć do mnie. Jestem bogiem tego świata.
-Słyszałem trochę o panu, ale żeby od razu był pan bogiem, panie Smirnow?
-Wolski, wiem o tobie wszystko. Wystarczy moje skinienie głowy, a pójdziesz siedzieć za to, co zrobiłeś, a wiem, że to nie były rzeczy zgodne z prawem.
  Zapada dość krepująca cisza. Rafael nie umie się odezwać. Wie, co zrobił, ale nie wie, czy tego żałuje. Jego kompas moralny zwariował i znajduje się w ciągłym ruchu. Igiełka kompasu nie wie, którą stronę wskazać, więc krąży nie tylko obok zła i dobra, ale także stanów pośrednich. Ale czy one w ogóle istnieją?
-To wino rzeczywiście jest rewelacyjne – mówi Rafael już pewnym głosem – Czego pan ode mnie chce?
-Na razie chcę, żebyś ochraniał Waleriję. Odebrałem ją z gangu wrogiej mi mafii. Ona jest mi potrzebna.
-Do kochania? – pyta naiwnie Rafael, bowiem po ujrzeniu pięknej Rosjanki, mały kawałek serca jakby do niego wrócił. Nie, on nie może sobie na to pozwolić, więc szybko wyrzuca resztki człowieczeństwa z siebie. – Przepraszam, głupie pytanie.
-Wolski, Wolski, Wolski. Ty idioto. Oczywiście, że nie. Uczucia nie istnieją. Chyba, że nienawiść, w to jeszcze jestem w stanie uwierzyć. Pamiętaj, musisz umieć zabić każdego, kto będzie chciał choć złamać paznokieć tej kobiety.
-Wątpi pan we mnie? – pyta odważnie Rafael
-Nie. Ale pamiętaj – nie wolno ci choćby dotknąć Waleriji. Chyba, że ona na to zezwoli.
-Rozumiem. Ile jest mi pan w stanie dać za tą, można powiedzieć, usługę?
-Dwa tysiące na tydzień
-Pięć, bo inaczej nie mamy umowy, a zapewniam pana: nikt z mojej branży nie będzie chciał maczać palców w aż tak brudnym interesie. – Wolski doprowadza Miszę do tego, że jego żyła na karku zaczyna pulsować. Polak uświadamia sobie, że jeszcze nie zdążył się przyjrzeć swojemu nowemu szefowi.
Misza Smirnow wygląda na czterdziestolatka, być może dobił już do czterdziestu pięciu lat. Pozostał w formie, bowiem teraz nie widać brzuszka wylewającego się z koszuli, która jest włożona w spodnie z skrojonego na miarę, z wyglądu bardzo drogiego garnituru. Podłużna twarz Smirnowa nie należy do najprzyjemniejszych: na lewym policzku wyraźnie widać bliznę, biegnącą od ucha aż po żuchwę.
   Oczy ma ciemne, niemalże czarne, z pozoru podobne do tych od Waleriji, jednak w spojrzeniu Miszy można zauważyć jedynie chłód. Nos ma duży, a usta wąskie, między nimi wąs, a na wydatnej szczęce broda. W czarnych, krótkich włosach prześwituje kilka pasm siwizny, ale to tylko dodaje mu swego rodzaju grozy. Czy oceniając po wyglądzie, tego wysokiego mężczyzny należy się bać? Zdecydowanie tak.
Smirnow wstaje, Rafael również, po czym ściskają sobie dłonie.
-Wolski, nie zawiedź mnie, bo inaczej cię zabiję. Jeśli będziesz ochraniać Waleriję przez miesiąc, dostaniesz wszystko, czego zapragniesz.

-Do widzenia – odpowiada krótko Wolski i wychodzi z domu Miszy. Czeka go długa droga do domu.

***

   Stare. To miała być część dłuższego opowiadania, ale nie jestem w stanie go dokończyć, poza tym, chyba się nie będzie podobać nikomu. 
Przepraszam, nie jestem w stanie nic nowego napisać. Zbliżają się wakacje, w szkole luźniej, może wrócę, ale nic nie obiecuję... 

czwartek, 2 maja 2013

Jesteśmy feniksami

Jesteśmy feniksami
Umieramy, by się odrodzić
Odradzamy, by umrzeć
Musimy spłonąć, pogrzebać się w popiele,
By znów ożyć, zapłonąć, zachwycić

Jesteśmy płomykami
Rozpalamy innych
Rozpalamy serca, wnosimy w nie nadzieję,
Która trzyma przy życiu,
Która nie pozwala się załamać

Jesteśmy aniołami
Podtrzymujemy innych, gdy upadają
Nie pragniemy ich krzywdy
Chcemy wznosić się daleko, wysoko w przestworza
Chcemy być wolni

Jesteśmy ludźmi

***
   Wiersz dość stary, pisany rok temu. Właściwie, nie wiem czemu go tutaj wstawiam, jest... Dziwny. Mam do niego naprawdę mieszane uczucia, ale może Wam się spodoba.

środa, 17 kwietnia 2013

W świecie kwantowym



   W świecie kwantowym żyły sobie elektrony. Były one zarówno dorosłe, jak i w wieku dziecięcym.  Miejscem ich zamieszkania były miasta zwane atomami. W atomach były dzielnice, zwane powłokami i domki zwane podpowłokami. Zwykle elektrony się nie lubiły, odpychały się od siebie, bo wierzyły w dziwne fizyczne przekonanie, że przeciwieństwa się przyciągają, więc nawet nie próbowały łączyć się w pary z sąsiadami. Do obiektu ich westchnień należały raczej protony.
   W mieście Chlor dwa protony poczuły powołanie i postanowiły udać się do seminarium. Później wyjechali nawracać antyprotony i słuch po nich zaginął. Parę lat później wiadome było, że antyproton to antymateria, która w połączeniu z protonem robi wielkie BUM! Ale, ale… Skoro dwa protony sobie uciekły, to znaczy, że brakuje pary dla dwóch elektronów.
    Pan Elektron i pani Elektronowa mieszkali w jednym domku. W świecie kwantowym, tylko jeden elektron może mieszkać w jednym pokoju, a że w domku są dwa pokoje, to choćby podanie sobie ręki jest niemożliwe. Zakaz Pauliego jednak nie zabił prawdziwej miłości tych dwóch jednoimiennych ładunków płci przeciwnej. Elektron i Elektronowa porozumiewali się poprzez okienko wybudowane między pokojami. Ich miłość była naprawdę dziwna – kto widział dwoje zakochanych ludzi, którzy nie chodzą za rękę na spacery, nie przytulają się? Nikt tego nie widział, bo to nie istnieje, a jednak coś takiego istnieje. Pauli, wielki fizyk, antyromantyk, nie przewidział tego, że elektrony mogą mieć uczucia.
   Pewnego dnia pan Elektron zawołał panią Elektronową
-Elektrusiu, kochanie, mogłabyś wyjrzeć przez okienko?
Ta w odpowiedzi szybko pobiegła do miejsca ich długich rozmów i ujrzała swojego ukochanego klęczącego z pierścionkiem w ręce
-Czy zostaniesz moją żoną? – spytał, a z oczy Elektronowej popłynęły naładowane ujemnie mini ładunki, zwane potocznie łzami
-Tak, Elektronie, zostanę twoją żoną! – krzyknęła uradowana i, gdyby nie fakt, że mogłaby zniszczyć cały system kwantowy, rzuciłaby się w ramiona swojego narzeczonego.
   Elektron rzucił przez okno pierścionek, jego wybranka go podniosła i założyła na palec. Pół roku później odbył się ich ślub. Ich rodzin nie mogło być na tej uroczystości, ponieważ ZNOWU antyromantyk (lub fizyk, jak kto woli) Pauli, nie przewidział tego, że elektrony mogą pałać do siebie sympatią.  W każdym bądź razie – ich ślub był transmitowany w kwantowej telewizji, aby każdy elektron mógł zobaczyć, że trzeba walczyć o miłość mimo przeciwności losu oraz, że może istnieć para, która nie trzyma się za ręce.
   Rok po ślubie pani Elektronowa zapytała się pana Elektrona
-Wiem, że to niemożliwe, ale chciałabym mieć takie dzieciaczka, małego elektronka, który by chodził w pokoju obok. Nie martw się, kochanie, na pewno coś wymyślimy.
   Jak elektron obiecał, tak zrobił. Nie mógł wyjść na ulice, więc gdy jego małżonka zasnęła, zaczął modlić się do Boga
-Boże, daj mojej zonie dziecko, tak, by w końcu była szczęśliwa! O nic innego Cię nie proszę! – mówił z ujemnie naładowanymi łzami w oczach. Wtem stało się cos dziwnego:
-Nie martw się, sługo dobry – przemówił Bóg – dam twojej żonie dziecko, jeżeli zgodzisz się opuścić świat kwantowy, bo wiesz, że wasz potomek musiałby mieć taki sam stan kwantowy jak ty albo twoja zona, a to, według Pauliego, jest niemożliwe.
-Tak, Boże Miłosierny! Opuszczę świat kwantowy, byleby moja żona była szczęśliwa!
   Wtedy Bóg przestał mówić. Gdy żona następnego dnia obudziła się, ze zdziwieniem stwierdziła, że ma większy brzuch.
-Elektronku, chyba będziemy mieć dziecko! Niemożliwe stało się możliwe, Bóg zesłał nam potomka! – powiedziała uRADowana
-To wspaniale! – cieszył się razem z nią Elektron, lecz wewnętrznie bardzo cierpiał.
   W końcu, któregoś dnia, pani Eletronowa poczuła, że mały elektronek chce dostać się do świata kwantowego w jak najszybszym tempie. Mąż Elektronowej, mimo że był w drugim pokoju, patrzał się na szczęśliwą prawie matkę. Ostatnim widokiem, który ujrzały jego oczy zapełnione łzami, była szczęśliwa matka z dzieckiem. Sekundę później zniknął ze świata kwantowego, dziecko zostało przeniesione do drugiego pokoju, a pani Elektronowa zaczęła płakać. Z jednej strony była szczęśliwa, ale z drugiej zabrano jej ukochanego męża.
  Nigdy nie zaznała prawdziwego szczęścia, podobnie jak ogromnego smutku. Wielki fizyk, antyromantyk, Pauli, nie przewidział tego, że elektrony płci przeciwnej mogą chcieć poświęcić się całkowicie dla danego elektronu, a przed wszystkim MIEĆ UCZUCIA. Tak więc trwała w tych dwóch skrajnych emocjach do momentu, gdy świat kwantowy, podobnie jak każdy inny, rozpadł się. 

***

Dziwne to, nie wiem czemu to publikuje. w każdym razie - można przenieść elementy chemii kwantowej na opowiadanie? Można. ;p czyli Florence, jej zryta bania po rolkach z kumpelą, niezdrowe zamiłowanie do chemii, siedzenie na kółku z chemii z Karoliną, wiosna i ogóle - wielki optymizm!

środa, 13 lutego 2013

Najpiękniejsza historia o miłości


   Na świecie jest wiele historii o miłości.  Jedne są wspaniałe, chwytają za serce, inne natomiast odstraszają swoją dosłownością, głupotą i przerysowaniem.  Czytelnik zawsze lubi sobie coś dopowiedzieć, dlatego chętnie czyta się historie z zakończeniem pozwalającym uruchomić wyobraźnię. Romanse pisało wielu, ale także i… życie. I, moim zdaniem, to właśnie życie stworzyło TĄ historię o miłości, tą którą ja uważam za najpiękniejszą. Gdzie ją usłyszałam? Nie wiem, może we śnie*, a może w zwykły zimowy wieczór? Postaram się Wam ją opowiedzieć, tak, jak ją usłyszałam.

Czasy przed i w trakcie drugiej wojny światowej
  
   Miała długie, ciemne włosy, które zaplatała w długi warkocz. Była po prostu dziewczynką, ładna i ambitną. Urodziła się na terenie zwyczajnej wsi. Miała dużą, pełną rodzinę i nic nie zapowiadało, że będzie nieszczęśliwa. Tak w sumie, nigdy nie była. Bóg był dla niej sensem życia, pasąc krowy, jak to w tamtych czasach, uczyła się różnych wierszyków i modlitw, które później odmawiała z całą rodziną. Kochała ich, pomimo tego, że mieli wiele wad.
   Nastała wojna, cała, wielodzietna rodzina, musiała uciekać do krewnych. Wzięli ze sobą wszystko, co uznali za potrzebne i poszli. Na szczęście, jej ojciec  znał niemiecki i mógł się na tyle porozumieć z Niemcami, że nikomu nic się nie stało. Gdy opowiada mi o tym, że wtedy, po raz pierwszy spróbowała czekoladę, która dostała od zakonnic, na jej twarzy błąka się szczery uśmiech. Coś tak prostego, a jednocześnie tak niezwykłego.
   Wojna nadal trwała, Helena, bo tak owa bohaterka tej opowieści ma na imię, poszła do szkoły niemieckiej.  Miała najlepsze oceny, zawsze przygotowana na wszystkie przedmioty. Wtedy tez umarł jej brak, a kuzynkę zamordowali w Auschwitz. Do dzisiaj nie wiadomo, za co.

Kilka lat po drugiej wojnie światowej
  
    Nie pamiętała, która to była pora roku, ale to nieważne. Był on, on i wiele innych, którzy pragnęli zdobyć  jej serce. Kiedy miała piętnaście lat, do niej i jej sióstr zaczęli zjeżdżać się młodzi mężczyźni, tacy z krwi i kości. Dla nich nie liczyło się to, ile kobieta miała centymetrów w biuście czy płaski brzuch. Oni kochali je takimi, jakimi są. Teraz takich brakuje, nawet ona to przyznaje. Paweł, bo takie imię nosi drugi główny bohater tej historii, wcale nie był najpiękniejszy z wszystkich adoratorów, nie śpiewał również najlepiej, a także jego muzyka nie była najcudowniejsza. Czemu więc wybrała właśnie jego? Kochał ja, kochał całym sercem i ciągle pragnął zdobywać. Nigdy jej nie całował, gdy tego nie chciała. Zawsze starał się być przy niej i odpędzał tych, którzy również pragnęli mieć kobietę jego życia.
   Nie mówiła mi, w jakich okolicznościach się jej oświadczył, ale na pewno musiało być to coś zwykłego, a jednocześnie niezwykłego. Na zabawie chłopcy zabrali harmonijkę i grali jej różnorakie piosenki, mówiące o tym, jak bardzo kochają Helenę. Paweł ostatni miał okazję zagrać na instrumencie.  Śpiewał  o takich rzeczach, że łzy napłynęły mu do oczu. Śpiewał, że ją kocha, że pragnie czułości, ale jeśli ona tego nie chce, niech da mu ta ostatnia niedzielę, o tylko tyle prosi. Ona też wtedy się rozpłakała. Gdy stanęli na ślubnym kobiercu Helena miała dziewiętnaście lat, a Paweł dwadzieścia. Byli naprawdę młodzi, ale wiedzieli, ze to miłość na całe życie.


Kilka lat później
    
   Pawłowi na studiach szło znakomicie, Helena poświęcała się pracy w biurze i wychowywaniu dwójki dzieci – starszej córki i młodszego syna. Młoda kobieta nieomal otarła się o śmierć spowodowaną rakiem, ale, na szczęście choroba minęła. Któregoś dnia w pracy odebrała telefon, w którym powiedzieli jej, ze teściowa jest w szpitalu. Od razu wiedziała, że tak naprawdę nie jest, gdyż matka jej męża mieszkała z dwoma córkami. Pojechała czym prędzej tam, gdzie jej kazali i okazało się, że Paweł, jej Paweł leży chory w szpitalu. Słowa lekarzy były dla niej jak wyrok, bardzo niesprawiedliwy wyrok: „Zostały mu trzy miesiące życia. Jeśli maja państwo dzieci, niech się z nim pożegnają”. Helena, cała we łzach, przyjechała do szpitala z dziećmi, jednak nie powiedziała im o stanie zdrowia ich taty. Byli na to za młodzi, córka miała dziesięć lat, a synek trzy. Nie chciała, by oni cierpieli tak bardzo.
  
    Minęły trzy miesiące, a Paweł nie chciał odchodzić do Pana. Wysłali go na terapię do znajomego księdza i cudem ozdrowiał. Od tego dnia Helena zawsze modliła się o zdrowie dla swojego męża. Uznała to za cud, którym trzeba podzielić się ze światem, choćby tym najbliższym.

Czasy PRL-u
    
   Miała sen. Śniło jej się, że śmierć lata nad ich domem i zabiera go, jej ukochanego męża na druga stronę świata. Niebo się rozstąpiło i już, postać w białej pelerynie sunęła, niemal dotykała komina domu, by w końcu odjeść. W tym samym tygodniu umarł ich sąsiad.
  
    Następnym razem śniło jej się, że śmierć idzie do niej, ciągnie ją z łózka. Wyrywała swą dłoń z jej uścisku, tym samym próbując obudzić męża. Na nic. Postać w białej pelerynie, widząc to, odpowiedziała: „Przyjdę do ciebie w osiemdziesiątym szóstym”.  Paweł był bardzo zaniepokojony. Powiedział Helenie „Uważaj, bo tobie się lubi wyśnić”. Śmierć chciała przyjść, ale jej się to nie udało. W osiemdziesiątym ósmym w ich kuchni nastąpił wybuch gazu. Helena cała oparzona pognała do łazienki i próbowała gasić się.  Przeżyła. W tym czasie, Helena i Paweł dorobili się wnuków. Maciuś, najmłodszy, napisał jej na kartce w dniu babci „Babciu, i żeby ta śmierć przyszła dwadzieścia ta później”.

Po roku 2000
    
   Pięćdziesiąta rocznica małżeństwa. Huczna zabawa w gronie rodziny, mnóstwo śmiechu, radości. Kochali się, nadal, mimo że minęło tak wiele lat, odkąd byli młodzi. On nadal uważał ją za najpiękniejsza na świecie, ona wciąż widziała w nim jej ukochanego muzykanta, który nie boi się o nią walczyć. Życie mijało im spokojnie, czuli rodzinne ciepło.

Początek roku 2009
    
   Paweł miał problemy z zębami, ale poszedł do dentysty, gdzie zrobiono mu zabiegi, które wyeliminowały jego problemy.

Dzień babci i dziadka, Helena i Paweł z wnukami i prawnukami świętowali.    Kilka dni później okazuje się, ze Paweł ma zapalenie płuc.
W ciągu następnych dni, Helenę i Pawła odwiedzali znajomi. W trakcie jednego z takich spotkań teraz już niemal osiemdziesięcioletni mężczyzna, wyjął harmonijkę, zaczął grać i śpiewać. Śpiewał dla Heleny, jego ukochanej. W tekście piosenki  była mowa o tym, że był w pracy i pisał list, który przerodził się w wiersz o kobiecie, którą kocha. Była dla niego idealna, czuła i zawsze ją podziwiał i zabiegał o nią. Wszyscy obecni klaskali mu, wyrażali swoja aprobatę w kierunku człowieka, który wciąż miał młode serce. Gdy wyszli, Paweł usiadł obok Heleny i patrząc jej w oczy powiedział, że z tych wszystkich kobiet, choć najstarsza, wyglądała najmłodziej i najpiękniej.

Tydzień później zmarł, a Helena żyje na tym świecie już cztery lata bez niego. I wciąż kocha. I wciąż, gdy o nim mówi jej oblicze młodnieje, jakby znów miała dwadzieścia lat. Oczy są radosne, błyszczą się, a wszystkie troski, kłopoty znikają. Nie liczy się nic, prócz miłości, którą kiedyś obdarzył ją pewien muzykant.

***
*ta historia nie jest snem

I oto jest. historia miłosna, tak w przeddzień Walentynek, których nie lubię. Czemu? Ponieważ właśnie to, co napisałam wyżej wyciska mi łzy z oczy zawsze, ilekroć o tym myślę. Tak naprawdę, jest to życie mojej prababcie, do której wszyscy mówią "babciu Lenciu". Byłam dzisiaj u niej i po prostu nie mogłam nie napisać tutaj tego. Nie wiem, czy udało mi się to ubrać w dobre słowa, ale wierzcie mi, drodzy nieistniejący Czytelnicy, płaczę, gdy pisze to posłowie. płaczę, bo to najpiękniejsza historia o miłości - napiękniejsza, ponieważ obrazuje, że miłość nigdy nie umiera.

PS Pewnie zauważyliście powtórzenia w niektórych miejscach. w większości przypadków są one zamierzone.

piątek, 8 lutego 2013

Początek


Marzę, by być jak...

Marzę, by być jak kruk.
Ciągle latać w przestworzach.
Marzę, by być jak mewa.
Przelatywać, a w tle zorza.
Marzę, by być jak sójka.
Zawsze kolorowa.
Marzę, by być jak sikorka.
Nigdy nie zraniona.
Marzę, by być jak sowa.
Zawsze kipieć mądrością.
Marzę, by być jak kanarek.
Zadziwiać wszystkich pięknością.
Marzę, by być jak bocian.
Piękny zwiastun wiosny.
Marzę, by być jak papuga.
Zawsze mieć uśmiech radosny.
Marzę, by być jak jaskółka.
Zwiastować dobre chwile.
Marzę, by być jak orzeł.
Przebywać odległe mile.
Marzę, by być jak...
Jak ja.
Po prostu zwykła dziewczyna,
Która niewiele wie
I mało jeszcze przeżyła.


***

Wiersz za który dwa lata temu miałam II miejsce w powiatowym konkursie poetyckim. Tak na dobry początek i krótko o tym blogu: mam zamiar tutaj wstawiać wiersze, miniaturki i inne krótkie twory, bo               z autopsji wiem, że pisanie dłuższych opowiadań po prostu mi nie leży. Posty nie będą pojawiały się regularnie, za co przepraszam, alezapraszam do czytania. ;)

Obserwatorzy